Nie jest to najgorsza książka, jaką przeczytałam w tym roku – palmę pierwszeństwa w tej kategorii dzierży dumnie self-insertowy fanfik nieudolnie przerobiony na książkę, czyli koszmarek autorstwa Olivii Dade – ani nawet druga czy trzecia najgorsza książka, jaką przeczytałam w tym roku – patrzę na was, „Pumpik Spice Cafe” i „The Ex Hex” – ale po Emily Henry spodziewałam się chociaż poprawnej konstrukcji bohaterów i języka, od którego nie bolą zęby. A tu mnie bolały i nie była to kwestia tłumaczenia.
Zajrzałam z ciekawości, doczytałam z obowiązku.
„Elfy Londynu” męczą czytelnika tropami i kliszami znanymi przede wszystkim z fanfików pisanych przez początkujących autorów. Wszyscy są piękni nieziemskim wręcz pięknem (jakżeby inaczej, w końcu to elfy!), bogaci i wpływowi, noszą wymyślne, wieloczłonowe miana (ponownie – w końcu elfy!), a relacje między nimi można porównać do relacji panujących między bohaterami „Mody na sukces”.
Na dodatek Dziok-Kaczyńska nie panuje nad tekstem, chce w nim zawrzeć absolutnie wszystko – jeśli wspomina o jakimś wydarzeniu z przeszłości, bardzo chętnie sięga po natychmiastową retrospekcję, przez co w książce pełno jest chaotycznych, urywanych scen, które nie składają się na spójną, dobrze poprowadzoną narrację.